Rejs Finnem po Finlandii

Dzięki Markowi Jarockiemu możemy przypomnieć w szerszej wersji artykuł, jaki ukazał się jakiś czas temu w magazynie “Jachting” o wyprawie Wiesława Kaszubkiewicza przerobionym Finnem do Finlandii w roku 1974.

img035[1]img034[1]img033[1]img009[1]


Wiesław Kaszubkiewicz

 

NA WIELKICH JEZIORACH FINSKICH    – 1974r.

 

Wstęp

Liczne wyprawy naszych żeglarzy, oprócz niewątpliwych korzyści jakie przynoszą polskiemu żeglarstwu i nie tylko żeglarstwu powodują, że coraz więcej jest kandydatów pragnących iść śladami Teligi i Baranowskiego. Wystarczy jednak dokładniej przestudiować perypetie i trudności jakie musieli pokonać przyszli śmiałkowie, aby ostudzić najgorętszą głowę.

Czy należy zatem rezygnować z tak atrakcyjnej przygody, jaką jest niewątpliwie samotny rejs, czy realizacja takiego przedsięwzięcia jest utopią? Uważam, że jest to przede wszystkim kwestia rozmiarów samej imprezy. Nie trzeba zaraz skoku przez Atlantyk, aby przeżyć emocje samotnika. Mogłem się przekonać o tym osobiście, a potwierdzą to z pewnością przyszli naśladowcy.

Pod koniec 1973 roku zacząłem rozważać na temat rejsu po wielkich jeziorach fińskich. Półroczne przygotowania zmieniły kadłub wycofanego z regat Finna w kajutowy mini jacht, z zamocowanym na stałe mieczem jako, że dla skrzyni mieczowej zabrakło miejsca. Ożaglowanie 10m2, rozłożone na dwa równe trójkąty. Specjalne urządzenie refujące pozwalało zmieniać powierzchnię foka bez wychodzenia z kokpitu, a dodatkowe knagi i gumy stwarzały możliwość dowolnego ustawiania steru. Obydwa patenty okazały się wyjątkowo przydatne w samotnej żegludze. Całość umieszczona na lekkim wózku, z łatwością dawała się holować za samochodem osobowym. W międzyczasie studiowanie materiałów i map, starania o przydział dewiz, paszport i bilety na prom. Wszystko to zabiera tyle czasu, że nie zdążyłem wypróbować łodzi ani jej holowania, co nie jest godne polecenia. Na szczęście wszystko robiłem bardzo starannie co uchroniło mnie od przykrych niespodzianek.

Trzydziestogodzinny przeskok Bałtyku pięknym promem Gotland i pierwsze widoki na fińskie szkiery w świetle zachodzącego słońca. Mam przedsmak czekających mnie przeżyć i emocji.

Jezioro Sajmaa po który zamierzam pływać, zajmuje powierzchnię 40 razy większą od Śniardw, tj. 4400km2. Wybrzeża i tysiące skalistych wysp przeważnie porastają lasy dając krajobraz jakiego trudno szukać w Europie. Przez liczne cieśniny można przedostać się na sąsiednie jeziora i praktycznie nie starcza fińskiego lata, aby to wszystko opłynąć. Jeśli dodać do tego prawie dziesięciokrotnie mniejszą gęstość zaludnienia niż w Polsce, otrzymamy doskonałe, chociaż dosyć trudne warunki do żeglowania.

Stąd polecam te tereny przede wszystkim tym, którzy dysponują już żeglarskim doświadczeniem i przekładają zdrowy rozsądek nad efektowną brawurą.

Wybierając się do Finlandii należy zabudować na łódce kompas, a na miejscu zaopatrzyć się w mapy nawigacyjne, dostępne w specjalnych księgarniach. Oriętacja, z uwagi na wielkie przestrzenie jest dosyć trudna, a groźne skałki na „środku” jeziora nie są czymś wyjątkowym. Nie wszystkie wystają z wody i nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zrozumieć czym to grozi.

Prowiant zabrany z Polski, można uzupełnić we Finlandii doskonałymi produktami mlecznymi, pieczywem i napojami. Wszystko opakowaniach zapewniających dużą trwałość.

Samotnikom polecam trzymać się z dala od wybrzeży, gdzie znajdą upragniony spokój, dla innym również atrakcją będzie odwiedzenie uroczych porcików rozmieszczonych na wybrzeżu w odstępach 20-30 kilometrowych, gdzie do dziś można znaleźć ślady dawnej żeglugi.

Akweny fińskie są dla naszych żeglarzy zupełnie nieznane i prawdopodobnie mój „Poker” pierwszy nosił polską banderkę na tych wodach, czym zresztą na równi z małymi wymiarami wzbudzał niemałe zainteresowanie.

W tym roku para poznańskich żeglarzy również była we Finlandii i jak mi wiadomo są także zafascynowani tym krajem.

Nie mam zamiaru udowadniać, że tego rodzaju wyprawa może zastąpić rejs np. na Bermudy, ale rozmiar koniecznych do zrealizowania przygotowań, jak i stopień trudności samej eskapady daje przedsmak wielkiego żeglarstwa, a jej pomyślne zakończenie stanie się z pewnością powodem dużego zadowolenia z dokonania czegoś większego.

PS Wszystkim zainteresowanym chętnie udzielę wyczerpujących informacji.

 

Przygotowania

Teczka pt.: Finlandia 22.11.1973.

Sprawy do załatwienia:

  1. Zbierać materiały dotyczące Finlandii – koniec stycznia 74
    • Biblioteki
    • Od znajomych
    • Napisać do Ambasady
  2. Przygotować jacht – koniec kwietnia 74
  3. Przygotować wózek i zaczep – koniec maja 74
  4. Dowiedzieć się o możliwościach i cenach przeprawy promem – grudzień 73
  5. Wystąpić o przydział dewiz – styczeń 74
  6. Zrobić szczegółowe spisy spraw do załatwienia – koniec stycznia 74
  7. Wystąpić o paszport i wizę – luty 74
  8. Ustalić trasę – styczeń 74
  9. Ustalić listę rzeczy do zabrania – maj 74
  10. Próby jachtu – maj 74
  11. Nawiązać kontakt z prasą – maj 74

 

Przewidziany termin rejsu to czerwiec – lipiec 74

Czas trwania 2 – 3 tygodni.

 

Dzień 16 grudnia 1973r.

Wyliczam trasę:

  1. Czas trwania
  • Sen 8 godzin/dobę
  • Pływanie średnio 7 godzin/dobę
  • Zwiedzanie średnio 7 godzin/dobę
  • Czas przygotowań i zakończeń 2 godziny/dobę

Razem 24 godziny

  1. Długość wyprawy:
  • Średnie przebiegi dzienne (prędkość 5km/h) 5×7 = 35km
  • Przewidywana trasa 700km
  • Czas rejsu 700:35 = 20 dni
  • Dojazd do Gdyni i powrót 2 dni
  • Prom w obie strony 3 dni
  • Zwiedzanie Helsinek 1 dzień
  • Dojazd do jezior i powrót 2 dni

Razem 28 dni

 

Orientacyjna trasa:

  1. Poznań – Gdynia – Gdańsk 350km
  2. Gdynia – Helsinki – prom
  3. Helsinki – Lappeenranta 221km
  4. Lappeenranta – Imatra – Savonlinna – Joensuu – Varkaus – Lappeenranta – 700km
  5. Lappeenranta – Helsinki 220km
  6. Helsinki – Gdańsk
  7. Gdańsk – Gdynia – Poznań 350km

Szosami około 1200km

Promem            1600km

W rejsie              700km

Razem 3500km

 

Rozkład wyjazdu

12.6.    godz.   13.00   wyjazd z Poznania do Gdyni

19.00   przyjazd do Gdyni, nocleg u Oli

13.6.                08.00   wyjazd do Gdańska

08.45   przyjazd na przystań promową

11.00   odejście promu „Gryf” do Helsinek

14.6.                17.00   przyjście promu do Helsinek

18.00   wyjazd w kierunku Kouvola

21.00   przyjazd do Kouvola

15.6.                09.00   wyjazd do Lappeenranta

11.00   przyjazd, zwodowanie łódki, zwiedzanie miasta, krótkie pływanie, nocleg

16.6.                09.00   wyjście w kierunku Imatra lub Mikkeli, Savonlinna, Joensuu, Varkaus

Rejs 15 dni

30.6.    godz.   18.00   powrót do Lappeenranta

1.7.                  08.00   wyjazd do Borga, zwiedzanie Lovisa

18.00   przyjazd do Borga – nocleg

2.7.                  08.00   wyjazd do Helsinek, zwiedzanie miasta

2.7.      godz.   24.00   wyjście promu z Helsinek

4.7.                  06.00   przyjście promu do Gdańska

07.00   wyjazd do Poznania

15.00   powrót do Poznania

 

RELACJA Z REJSU

 

Nerwowy łopot targanych wiatrem żagli, towarzyszy wybieraniu kotwicy. Kilka osób stoi na pomoście i z zainteresowaniem przyglądają się moim przygotowaniom. Widzę jak gestykulują pokazując na banderkę, ale z typowa dla Finów powściągliwością nie pytają o nic.

Zwolniona z cumy łódka raźno skoczyła do przodu. A więc zaczęło się. Z emocji zapominam spojrzeć na zegarek. Przede mną 4,5tyś. Km2 wody, to jest 40 razy więcej niż mają nasze Śniardwy. Pogoda jest bezchmurna, a silny wiatr ze wschodu obiecuje świetną żeglugę. Początkowo płynę wzdłuż wysp Voisalmen i Kuivaketvele. Szybkość mam dobrą, bo fala jeszcze niewielka. Woda rozkosznie szumi na dziobie, a wspaniałe widoki przesuwają się jak na filmie. Skaliste wyspy i wysepki, małe domki wśród zieleni i zatoczki, z których trudno wybrać najpiękniejszą.

Jak to wszystko inaczej wygląda z bliska. Wczoraj, kiedy z wierzchołka stojącej nad brzegiem skoczni narciarskiej patrzyłem na to wielkie jezioro o niezrozumiałej dla nas nazwie Sajmaa, nie mogłem wyobrazić sobie mojego jachciku na tej przestrzeni.

Finowie wiele przybrzeżnych wysp połączyli groblami i aby dostać się na otwartą wodę trzeba kluczyć, nadrabiając nieraz dziesięciokrotnie drogę. Właśnie zbliżam się do kanału, wykutego w ogromnej skale wyspy Kutuin.

Wieje z przeciwnej strony, nie będzie więc łatwo pokonać te 200m między pionowymi ścianami. Na wszelki wypadek zamykam wszystko w kabinie i wpływam w 35-metrową szczelinę. Ściśnięty w wąskim gardle wiatr, podwoił swoją moc, kotłując niesamowicie wodę, a ja mam wrażenie, że znalazłem się w potężnej dyszy, która za wszelką cenę chce wypluć intruza. Początkowo trzymam się środka i raz za razem robię zwroty, gdy tylko łódka nabierze prędkości. Okazuje się jednak, że w ten sposób kanału nie przejdę. Małe opóźnienie którejś z lin i tracę wysokość. Decyduję się podejść bliżej skalnych ścian. Na łódce koszmar. Mam do obsługi dwie liny szotów i rumpel steru. Jedna ręka za mało, a zwroty muszę wykonywać błyskawicznie. Przeskakuje z burty na burtę i ratując się przed wywrotką, gonię plączące się liny.

Wreszcie wydostałem się na szersze wody. Staję w dryfie i studiuję mapę. Poszarpana linia brzegowa i liczne wyspy, powodują że mam trudności z wyborem drogi. Podjęta decyzja okazuje się słuszna i wkrótce dostrzegam miasto Lappeeranta. Coraz więcej przejawów cywilizacji. Potężne składowiska drewna, liczne motorówki i statki.

Cumuję przy najbliższej dalbie i po raz pierwszy robię posiłek w maleńkim kokpicie. Aby uprościć sprawę, będą tylko kanapki i doskonała oranżada „Jaffa”.

Podziwiam panoramę miasta. Wśród nabrzeży niegdyś ruchliwego portu, dawną świetność przypomina tylko kawałek pirsu, do którego przybijają statki wycieczkowe. Reszta zarasta trawą. Rdzewieją bocznice i rozsypują się nabrzeża, a dwa statki o piszczałkowatych kominach kończą swój żywot na cumach. Wszystko to robi przygnębiające wrażenie, tym bardziej, że łatwo wyobrazić sobie jak było tu kiedyś. Jedynie malownicza zatoka w centrum miasta okolona nowoczesnymi domami tętni życiem.

Po drodze mijam przedmieścia zamieszkałe przez robotników pobliskich fabryk. Wszystko bardzo zadbane, ale zapachy okropne. Wiadomo, celuloza. Widać wyraźnie, że drewno jest tu podstawowym surowcem. Wszędzie go pełno i nie popełnię pomyłki, gdy powiem że jest to kraj wody, skał i drewna.

Kilka godzin lawirowania między wyspami sprawia, że z ulgą przyjmuję zmianę kierunku na północny. Przy korzystnym wietrze mogę odpocząć, płynąc jednocześnie z dużą prędkością, a przygodna motorówka z wysokoprężnym silnikiem, ledwo daje mi radę i to po dłuższych regatach.

Około 19-tej wiatr siada. Lornetkując brzegi znajduję przytulną zatoczkę z małym domkiem, a co najważniejsze z pomostem. Przy brzegu spotykam wystające z wody skały, ale groźne są tylko te które zdradziecko kryją się pod powierzchnią. Zrzucam żagle i z wiosłem staję na dziobie. Przeźroczysta woda ułatwia omijanie przeszkód.

Na wyspie jestem sam. Odnajduję trzy inne domki, wszystkie pozostawione tak jak gdyby właściciele byli w pobliżu. Pranie na sznurze, wędki i sprzęt campingowy leżące dookoła świadczą, że mało tu amatorów cudzej własności. Jakże zazdroszczę Finom. Chodząc wzdłuż brzegu, odkrywam coraz to inne zakątki, których naturalne piękno spotęgowane jest zachodzącym słońcem. O wiele mniej sympatyczne są tu komary, których wściekle głodne tabuny, zapędzają mnie do kabiny. Przed snem jeszcze przez dwie godziny walczę z brzęczącą plagą, która w niewiadomy sposób dostaje się do wnętrza.

Noc mam niespokojną. Najpierw budzi mnie luźny miecz, który uderza o kadłub za najmniejszym poruszeniem łódki, a rano zostaję brutalnie wyrwany ze snu przez przepływający holownik. Trwający dłuższy czas warkot stawia mnie na równe nogi w przeświadczeniu, że coś taranuje łódź.

Mimo wszystko jestem wypoczęty i w dobrym humorze. Czeka mnie dużo pracy. To co przez dwa dni pieczołowicie układałem tworzy teraz malowniczą stertę, cierpliwie smażącą się na słońcu. Ja w tym czasie męczę się z łodzią, którą normalnie na brzeg wyciąga trzech ludzi. Po godzinie, zadowolony ze swojego wyczynu, oglądam dno. Śrub już nie można dokręcić, wbijam więc kliny i dalej w drogę.

Wiatr mam silny i szybko zbliżam się do cieśniny za którą jest otwarte jezioro. W przesmyku między wyspami woda do horyzontu. Ogarnia mnie emocja, mimo że na morzu byłem wielokrotnie w takiej sytuacji. Tam jednak pływa się na jachtach z balastem, który uniemożliwi wywrotkę, chociaż w razie awarii kadłuba ciągnie na dno. Jachty śródlądowe, wprawdzie wywrotne ale z reguły drewniane kadłuby nie toną przy zalaniu wodą. Jednocześnie wahliwie zamocowany miecz sprawia, że nawet kontakt z twardym dnem z reguły kończy się szczęśliwie.

Moja łódka miała niestety wady obydwu typów, nie mając przy tym ich zalet. Plastikowy kadłub nie zapewnia pływalności, a specjalne komory nie były sprawdzone przy pełnym obciążeniu. Potem podczas pływania okazało się, że część z nich była nieszczelna. Jednocześnie, aby uzyskać więcej miejsca w małej kabinie, miecz umocowałem do stępki. W tej sytuacji mocniejsza kolizja ze skalistym dnem mogła spowodować wyrwanie miecza a z nim kawałku dna. Co nastąpiłoby dalej trudno przewidzieć, choć wyobraźnia często straszyła, gdyż widok skały przez dziurę w dnie jest wyjątkowo nieciekawy.

Aby coś zjeść podpływam do najbliższej wyspy. Z zakotwiczonej łodzi wyskakuję na kamieniste dno i boleśnie ranię nogi, z trudem ratując lornetkę przed zamoczeniem. W lesie, mimo silnego wiatru, jest cicho i bardzo dziko. Widać nie często przebywają tu ludzie, czemu się trudno dziwić, zważywszy że wysp we Finlandii jest chyba więcej niż ludzi.

Na grocie i mocno zrefowanym foku pcham się pod wiatr do Imatry. Wieje dobra piątka, a w licznych porywach ósemka. Muszę się więc dobrze napracować aby nie było niespodzianek. Kłopoty sprawia tylko urządzenie do refowania foka, tak że co pół godziny staję w dryfie i idę na dziób aby zmniejszyć ten żagiel. Jest to ważne, bo połowę ożaglowania stanowi właśnie fok. Na wodzie pusto. W lornetce widzę okazały budynek na wzgórzu i domyślam się że to Imatra. Po paru godzinach stwierdzam pomyłkę. Posługuję się teraz zwykłą mapą turystyczną i mam kłopoty z identyfikacją terenu. Wiatr tężeje i niewiele mam czasu na nawigację. W końcu rozpoznaję wyspę Salosaari, a więc Imatrę mam za sobą. Wpływam do zatoki gdzie znajdują się plaże i przystanie.

Wiatr siada i ledwo dochodzę do pomostu. Jak na ironię liczne motorówki wprost szaleją po wodzie. Z trudem dogaduję się o wolne miejsce, a kiedy w końcu jem kolację, zjawia się właściciel boksu. Znowu jestem na lodzie, a właściwie na wodzie.

Rano płynę między lądem a wyspami Salosaari i Altsaari. Po godzinie kłopoty z nawigacją. Przeklinam swoją oszczędność i daremnie szukam wyjścia na północ. Szanując dewizy, kupiłem tylko jedną mapę z sześciu na których ujęto całe jezioro. Ta część wydawała mi się najtrudniejsza nawigacyjnie, popełniłem jednak błąd powielony jeszcze brakiem odpowiedniego kompasu. Dobry kompas, który miałem na ręku był zbyt kłopotliwy w użyciu.

Bezskutecznie nawinąłem 20km i mimo szybkiej żeglugi jestem wściekły. Ostatecznie decyduję się wrócić na południe i opłynąć wyspy od zachodu.

Walę środkiem jeziora i dopiero teraz czuję jego wielkość. Fala długa jak na morzu przyjemnie kołysze. To jest dopiero pływanie. Chyba nagroda za poprzednie niepowodzenie. W pewnym momencie spostrzegam przed dziobem dziwnie załamującą się falę. Szybko zmieniam kierunek i obserwuję to miejsce. Wyraźnie widać jak pod powierzchnią czai się pasmo skał. Mam do siebie pretensje, że zbyt późno zauważyłem niebezpieczeństwo. Tego dnia to już druga przygoda. Rano kiedy robiłem zwrot na szkwale, zaciął się szot od foka, a ten złapał wiatr z przeciwnej strony. Całym ciężarem wisiałem na przeciwnej burcie, ale i tak łódka nabierała wody w nadmiernym przechyle. Kilkanaście sekund niepewności i nader brzydkie wizje na przyszłość.

Zbliżam się do wyspy Kokkopolo, której wschodni cypel oddzielony jest od lądu kanałem Kutvellen. Już z daleka widzę latarnię na końcu falochronu. Z należytym respektem omijam sterczące w pobliżu brzegu skały i nagle wpadam w ciszę kanału.

Robię pranie, a po kolacji wychodzę na ląd. Szedłem właśnie wzdłuż plaży gdy z krzaków wyskoczył potężny wilczur z niedwuznacznymi zamiarami. Zdrętwiałem, ale bohatersko odwracam się od napastnika. Pies wprawdzie się zatrzymał, ale sytuacja jest wyjątkowo głupia. Stoimy już kilka długich minut wpatrzeni w siebie, a gdy tylko zrobię jakiś ruch pies zaczyna szarżę. Obejrzałem go dokładnie i widzę że nie mam szans. Wreszcie kiedy byłem bliski skoku do zimnej wody, ktoś w lesie zagwizdał i bydlę z wyraźną niechęcią dało mi spokój. Uf! Było gorąco.

Pogoda psuje się coraz bardziej. Zelżał wiatr, a niebo pokryły chmury. Spotykam pierwsze żagle. Są to wszystko pełnomorskie jachty. Niektóre zmieniają kierunek i podpływają bliżej. Moja mała łódka wzbudza wyraźnie zainteresowanie i słyszę wiele komplementów pod jej adresem.

Któregoś dnia, gdy samoster trzymał kurs, potknąłem się na pokładzie i wylądowałem w wodzie. W ostatnim momencie chwyciłem się burty, ale równie dobrze mogłem zostać sam z widokiem na oddalającą się łódkę. Brzeg był daleko, a ja lekkomyślnie zapomniałem przywiązać się do jachtu.

W nocy nie mogę zasnąć. Odczuwam jakiś niepokój, a potem odzywa się żołądek. Wieczorem nie smakowała mi kaszanka i teraz domyślam się zatrucia. Tego tylko brakowało. Dostaję dreszczy. Gorączkowo rozważam sytuację, ale nie znajduję mądrego wyjścia. Z zatruciami nie ma żartów, a ja nie zabrałem odpowiednich leków. Nie przewidziałem takiej możliwości kompletując apteczkę. Powinienem wypłynąć i poszukać pomocy, ale jest noc i wiatru ani śladu. Z mapy wiem, że do najbliższego brzegu dwa kilometry, a do osiedli kilka razy dalej. Ostatecznie postanawiam czekać i zapadam w niespokojny sen. Po godzinie się budzę z fatalnym samopoczuciem. Analizuję apteczkę i łykam pięć drażetek terpicholu. Środek rozkurczny nie powinien zaszkodzić. O czwartej budzę się ponownie i jestem autentycznie uradowany tym faktem. Do wieczora byłem prawie zdrowy. Dobrze, że mam ten koszmar za sobą. Kiedy jest się zdanym na własne siły, można dokonać rzeczy teoretycznie niemożliwych, można się też zupełnie rozkleić.

Ostatni dzień nie obywa się bez przygód. Rano przechodzę burzę z ulewnym deszczem, a potem regularnie co jakiś czas nadchodzą kolejne fronty. Nie mam zamiaru czekać, więc w strugach ulewnego deszczu walczę z wichurą. Nauczyłem się już przewidywać szkwały, które z powodu licznych wysp nadchodzą z różnych stron. Po burzy wiatr ustaje a ja cierpliwie oczekuję następnego sztormu.

Z ulgą witam pomost, który opuściłem przed dziesięciu dniami. Kilkanaście godzin spędzonych tego dnia na łodzi spowodowały, że nie czuję już odwrotnej strony madalu.

300km twardej żeglugi na 4,5metrowej łodzi wyposażonej w 10m2 żagla. Trudny akwen i brak odpowiednich pomocy nawigacyjnych dały mi przedsmak wielkiej przygody.

Podaję aparat stojącym na pomoście ludziom. W ten sposób będę miał jedyne zdjęcie z moją skromną osobą.

Spisał Dobek Kaszubkiewicz – syn

img032[1]img030[1]img037[1]img036[1]img029[1]img038[1]img031[1]img028[1]

Dodaj komentarz